- 1 Początek września, cztery lata po wojnie
- 2 Kościół z dachem jak rzymskie świątynie (93 opinie)
- 3 Zabytkowy folwark doczeka się remontu? (38 opinii)
- 4 Wojna szpiegów nad Zatoką Gdańską (99 opinii)
- 5 XVIII-wieczny Gdańsk od kuchni (13 opinii)
- 6 Jak "ślimak z lotniskiem" zniknął z plaży (104 opinie)
Złodziej-artysta na gościnnych występach w Gdyni
Włamanie do sklepu bławatnego pani Anflikowej przy ul. Świętojańskiej w Gdyni zgłosiły pracownice, które 29 lipca z samego rana przyszły do pracy. Efekty działania włamywaczy dostrzegły już od progu. Koce rozłożone na podłodze, nieład na półkach, ogołocony z ubrania damski manekin na środku sali i brak wielu rzeczy w gablocie z biżuterią.
Zadzwoniły na policję i po jakimś czasie zjawił się w sklepie młody człowiek ubrany w ciemny garnitur. Powiedział, że nazywa się Lipina, że zamierza przesłuchać cały personel, łącznie z szefową.
Szybko obejrzał sobie salę z tkaninami, rozległe pomieszczenie na piętrze z bielizną damską, pończochami i sztuczną biżuterią, a w końcu zszedł do piwnicy. Tutaj domyślił się, w jaki sposób złodziej dostał się do sklepu. Przez wyłamane okno wszedł do piwnicy, po czym przez niezabezpieczony otwór w ścianie dotarł do sklepu. Tutaj, by nie było słychać jego kroków, rozłożył koce na podłodze i zabrał się do roboty. Wybierał tylko wartościowe rzeczy - najdroższą bieliznę, najlepsze materiały i dużo sztucznej biżuterii. Na szczęście w kasie nie było pieniędzy, bo Anflikowa miała dobry zwyczaj wpłacania całego utargu na konto w banku.
Złodziej śladów pozostawił niewiele. Przez całą noc padało, naniósł więc sporo błota w piwnicy i leżał tam też nieduży łom, który mieścił się w kieszeni. Lipina nie potrafił wyjaśnić, dlaczego włamywacz pozostawił go w sklepie, nie wiedział też, czego szukał on w sąsiednim zakładzie fryzjerskim, skoro nie było tam nic, co nadawałoby się do kradzieży. Zagadką też było, w czym wyniósł swój łup ze sklepu, ale odpowiedź na to pytanie zjawiła się chwilę później, wraz z niskim, łysiejącym człowiekiem około pięćdziesiątki.
- Ponoć okradli panią... - jegomość powiedział od wejścia do Anflikowej.
- Nie tylko mnie okradli. Przepadł też towar, który wczoraj pan u mnie zostawił.
- No właśnie. W tej sprawie przychodzę. Co mojego zginęło?
- Nie wiem. Dopiero sprawdzamy. Wiem tylko, że pańskie walizy znikły.
- Boże Przenajświętszy! - podniósł ręce do góry - Jestem zgubiony...
- Przesadzasz pan, panie Eger. Poza tym policja prowadzi śledztwo. Może co znajdą...
- Przepraszam - przerwał Anflikowej Lipina - O jakich walizach państwo mówicie?
- O moich... - odrzekł Eger - Takie wielkie... Żółte.
- Skórzane?
- Nie panie. Tektura. Ale dobra. Solidna konstrukcja...
- Kim pan jesteś? - zapytał przybysza.
- Eger. Józef Eger. Towar po sklepach rozwożę.
- Skąd pan przyjechałeś?
- Z Łodzi.
- Kiedy?
- Wczoraj. Popołudniowym pociągiem. Dziesięć walizek towaru przywiozłem...
- Ile tych walizek zginęło?
- Dwie, które zostawiłem w składzie.
Lipina rozglądał się po sklepie, w końcu spojrzał pod nogi i podniósł coś z podłogi.
- Co to jest? - zapytał.
- Jak to co? Guziczek... - odpowiedziała Anflikowa.
- Skąd się tu wziął?
- Jak to skąd? Przecież to sklep z konfekcją - Eger wzruszył ramionami.
- No wie pan, panie Józefie! - Anflikowa wzięła guzik do ręki - Tutaj mamy tylko konfekcję damską, a ten tu to męski... Moje klientki nic takiego nie noszą... - wydęła wargi i wręczyła guzik Lipinie.
Posterunkowy Kuroń z posterunku granicznego w Tczewie czuł się źle. Od kilku dni bolał go ząb, a do tego jeszcze głowa. Chciał się zwolnić z pracy i pójść do lekarza, ale jego wniosek wylądował w koszu na śmieci.
- Wybijcie sobie Kuroń z głowy wolne - powiedział chorąży. - Widzicie, ilu ludzi trza odprawić?
Kuroń, rad nierad, wrócił do swych obowiązków, gdy nagle coś rzuciło mu się w oczy. W przechowalni bagażu ręcznego dostrzegł dwie wielkie żółte walizy i wtedy przypomniał sobie telefonogram, który chwilę wcześniej dotarł do strażnicy. Policja z Gdyni donosiła o włamaniu do sklepu przy ul. Świętojańskiej i o kradzieży żółtych walizek. Sprawę natychmiast zgłosił chorążemu, a ten poddał bagaż nadzorowi. Gdy jego właściciel zgłosił się po odbiór, od razu kazał go zatrzymać.
- To jest skandal, aby w cywilizowanym państwie w ten sposób obchodzono się z ludźmi! - protestował szykownie ubrany jegomość koło trzydziestki. - Odpowiecie za to!
- Uspokój się pan! - odrzekł chorąży. - Musim coś sprawdzić!
- Ale co pan chcesz ode mnie? Przecież papiery mam w porządku!
- To się jeszcze okaże. Proszę otworzyć obie walizki.
- Jakim prawem interesujesz się pan moim bagażem?
Jesteś pan na posterunku granicznym. Kontrola bagażu to nasz obowiązek!
Jegomość, który nazywał się Kazimierz Szymański, otworzył jedną z waliz. Wewnątrz była damska garderoba i trochę sztucznej biżuterii.
- Ciekawe! - zaśmiał się chorąży. - To pańska garderoba?
- Coś pan! Dla żony wiozę...
- Jakże to. Z papierów wynika, żeś pan kawaler.
- Ożeniłem się niedawno.
- Wydaje mi się, żeś pan zwędził te rzeczy. Właśnie dotarła do nas informacja o kradzieży.
- No wie pan! To już jest bezczelność. Zatrzymujesz mnie pan bez powodu i jeszcze kradzież mi zarzucasz? Jak pan śmie...! Wiesz pan kim jestem?
- Zdaje mnie się, żeś pan jest złodziej.
- Radzę miarkować słowa! Jestem artystą wielu scen w kraju i zaręczam, że takiej obelgi płazem nie puszczę.
- A to się jeszcze okaże. Póki co zatrzymać pana muszę. Do wyjaśnienia...
Jeszcze tego samego dnia artystę, recytatora i, jak się okazało, również śpiewaka, przewieziono do Gdyni. Wraz z nim przyjechał tam również jego bagaż, a gdy Lipina okazał go Anflikowej i Egerowi, ci od razu rozpoznali swoje rzeczy.
- I co pan na to, panie Szymański? - zapytał Lipina aresztanta.
- A to łajdak! - krzyknął tamten z oburzeniem - Melduję, panie władzo, że to sprawka niejakiego Krauzego. To on wpakował mnie w tę nieprzyjemną historię!
- Doprawdy?
- Tak jest. Padłem ofiarą oszustwa - twarz Szymańskiego przybrała wyraz tragiczny. - Wszystkie te rzeczy kupiłem legalnie od pana Krauzego z Sopotu. Może pan to sprawdzić.
- Istnieje w ogóle ktoś taki?
- Oczywiście. Może pan sprawdzić. Krauze dał mi swój adres. Podam go panu...
- Dobrze. Sprawdzimy. Póki co niech mi jednak pan coś opowie o sobie... - Lipina uśmiechnął się. - Jesteś pan, jak się dowiaduję, artystą...
- A tak, proszę pana. I to znanym. Jestem, proszę pana dyrektorem Trupy Polskich Artystów - oświadczył Szymański z dumą. - Mój występ w Ludwikowie oklaskiwała gromko cała sala. Bis dać musiałem...
- Coś mi się zdaje, żeś pan nazbyt skromny. - przerwał mu Lipina z dziwnym uśmiechem. - Co tam Ludwikowo! Ja słyszałem, żeś pan występował w Berlinie i w Paryżu...
- Tak...? - zdziwił się Szymański.
- Tak, szanowny panie. Dosłano nam właśnie z Poznania pańskie akta. Wynika z nich, że pana za granicą nawet nagradzali. Dziewięć wyroków za włamania i kradzieże to jest coś - cmoknął Lipina z uznaniem.
- To kłamstwo. Nigdy nie byłem karany...
- Doprawdy? Więc akta policyjne kłamią?
- Na to wychodzi...
- No dobrze. Zostawmy to więc. Wróćmy do ostatniego pańskiego występu. To był wyczyn... - Lipina pokiwał głową z uznaniem. - Żadnych śladów...
- Nie wiem, coś się pan uczepił - Szymański odzyskał pewność siebie. - Nie było mnie w Gdyni, więc kradzieży dokonać nie mogłem. Zresztą, jak sam pan stwierdził, nie masz pan żadnych dowodów...
- I tutaj pana zaskoczę. Nie powiedziałem, że nie mam dowodów. Czy kurtka, którą masz pan na sobie, należy do pana?
- A owszem...
- Można zobaczyć?
- Proszę bardzo - Szymański zdjął kurtkę.
Była szykowna, ale jej fasonem Lipina w ogóle się nie interesował. Skupił się na małych, skórzanych guzikach, na które się zapinała. Były wszystkie starannie przyszyte, brakowało jednak jednego. Przy wewnętrznej kieszeni.
Guzik pan zgubił, a my go znaleźliśmy...
Szymański jakby zaniemówił. Pokraśniał na twarzy i spuścił oczy.
- Nie zapytasz pan, gdzie? - Lipina wyjął z biurka mały, skórzany guziczek.
- Gdzie...? - zapytał Szymański ze złością.
- Na podłodze, w sklepie pani Anflikowej - odrzekł Lipina triumfalnie.
Artysta-recytator Kazimierz Szymański przyznał się do włamania do sklepu pani Anflikowej i wyjaśnił, jak się tam dostał. Wszedł przez okno w piwnicy, ale z początku pomylił drogę i zamiast do sklepu bławatnego, wszedł do zakładu fryzjerskiego. Błądził tam przez chwilę, w końcu znalazł jednak właściwe wejście, a żółte walizki jako pierwsze rzuciły mu się w oczy. Ich właściciela poznał dzień wcześniej na dworcu w Gdyni i śledził go, kiedy ten szedł do sklepu Anflikowej.
Szymański stanął przed sądem w październiku 1934 r., a ponieważ podejrzewano, że może on być niespełna rozumu, odesłano go na badania psychiatryczne. Przed sądem stanął ponownie trzy miesiące później, gdy lekarze stwierdzili, że z jego głową jest wszystko w porządku. Wyrokiem sądu w Gdyni Kazimierz Szymański skazany został na trzy lata pozbawienia wolności, ale pełnię praw obywatelskich póki co zachował.
O autorze
Paweł Pizuński
- historyk, autor m.in. Pocztu Wielkich Mistrzów Krzyżackich i Pierwszego Pitawala Gdańskiego. Opisywane przez niego historie kryminalne pochodzą z gdańskiej prasy z początku XX w.
Opinie (8) 1 zablokowana
-
2011-03-14 08:35
:)
więcej takich opowieści :)
- 24 1
-
2011-03-14 09:17
coś na miły początek tygodnia :)
przy porannej kawie historia jakich wiele, ale opisana w bardzo ciekawy sposób :)
- 20 0
-
2011-03-14 09:25
sklep bławatny (1)
fajnie...dzisaj juz takich nie ma
- 17 1
-
2011-03-14 13:58
A Bławatek albo masa innych z tkaninami to pies?
- 0 0
-
2011-03-14 10:18
już wtedy nazwisko krauze przewijało się w policyjnych kartotekach ;)
- 9 8
-
2011-03-14 10:33
super
lubie takie historie.
- 11 0
-
2011-03-14 12:10
Wszystkie Kuronie to fajne chłopaki - bystrzaki
- 8 2
-
2011-03-14 13:12
SUPEREK WIĘCEJ TAKICH NOWALIJEK - MIŁY TYDZIEŃ SIĘ ZAPOWIADA
- 4 0
Portal trojmiasto.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść opinii.