• Kino
  • Mapa
  • Ogłoszenia
  • Forum
  • Komunikacja
  • Raport

W Gdańsku będą przeszczepiać serca

Alicja Katarzyńska
5 stycznia 2007 (artykuł sprzed 17 lat) 
Jeszcze w tym roku Klinika Kardiochirurgii gdańskiej Akademii Medycznej dostanie zgodę na wykonywanie przeszczepów serca. Będzie piątym ośrodkiem w kraju, który wykonuje te skomplikowane operacje.

Już dziś gdańska klinika ma się czym pochwalić - pierwszym w Polsce północnej pacjentem z przeszczepionym sercem. - Właśnie mija siódma doba od operacji, pacjent czuje się nieźle - mówi profesor Jan Rogowski, szef Kliniki Kardiochirurgii AMG. - Mamy powody do umiarkowanego optymizmu. Jego organizm nie odrzucił do tej pory przeszczepu, wszystko powoli się stabilizuje.

47-letni pan Tomasz z Gdańska jest pierwszym pacjentem z przeszczepionym sercem w historii kardiochirurgii w Polsce północnej. Do przeprowadzania tych skomplikowanych operacji gdańska klinika przymierzała się od dawna. Ministerstwo Zdrowia nie wyrażało jednak zgody, choć kardiochirurdzy z Gdańska uczestniczyli w badaniach, programach naukowych i byli przygotowani do transplantacji serca.

- Aby uzyskać akredytację ministerstwa zdrowia na wykonywanie przeszczepów serca, trzeba spełnić wiele wymagań - opowiada profesor Rogowski. - Musi być określona liczba lekarzy ze specjalizacją, specjalistyczny sprzęt, doświadczona kadra. My taką mamy, właśnie kompletujemy dokumenty.

Pół roku temu trafił do AMG pacjent z zapaleniem mięśnia sercowego, przez sześć miesięcy leżał podłączony do sztucznych komór serca. Jedynym ratunkiem dla niego był przeszczep serca od dawcy. Gdańscy kardiochirurdzy starali się przekazać pacjenta do innego ośrodka, ale żaden nie chciał go przyjąć. Klinika wystąpiła więc z prośbą o indywidualną zgodę do Zbigniewa Religi, ministra zdrowia i kardiochirurga, który zgodę wydał. Rozpoczęły się poszukiwania dawcy.

- Wydarzenia potoczyły się szybko - mówi profesor Rogowski. - W grudniu, zaraz po świętach, znalazł się dawca, młody mężczyzna w odpowiednim wieku o wadze, wzroście i obwodzie klatki piersiowej bardzo podobnych do wymiarów pacjenta. Zdecydowaliśmy się na przeszczep.

Gdańskich lekarzy przyjechali wspierać kardiochirurdzy z Warszawy. Operacja trwała prawie siedem godzin, uczestniczył w niej cały zespół Kliniki Kardiochirurgii AMG.

Pan Tomasz na razie cały czas leży w specjalnej izolatce, aby uniknąć ewentualnych infekcji, zaczyna jednak jeść już normalne posiłki. Na pewność, że przeszczep się udał, trzeba poczekać jeszcze kilka tygodni. W kolejce do przeszczepu czeka już kolejny chętny 25-letni mężczyzna.
Gazeta WyborczaAlicja Katarzyńska

Opinie (84) ponad 10 zablokowanych

  • Roślinka pisze wiersze. Przebudzenie

    Lipiec 2003 roku. Aga ma zaledwie 11 lat. Na obozie jeździeckim kazano jej wsiąść na nieujeżdżonego jeszcze konia. Koń poniósł, ona spadła i dotknęła śmierci.
    Pogotowie, szpital w Pile.
    Reginę, mamę Agi pani doktor wypytuje, czy córka ma zdrowe serce i nerki.
    Robert Terlecki, ojciec Agnieszki:
    - Ordynator oddziału intensywnej terapii poprosiła mnie do gabinetu. Powiedziała, że stan córki jest ciężki i nie mam co liczyć na cud. Albo zaraz umrze, albo będzie roślinką. Spytała, czy mam coś przeciw pobraniu od niej organów. Najpierw chciałem się zgodzić. Odmówiłem, gdy usłyszałem, że nie dowiem się nigdy, w czyim ciele będzie bić serce mojego dziecka.
    W wypisie ze szpitala stwierdzono, że u Agnieszki wystąpiły objawy "śmierci pnia mózgu". Po interwencji ojca słowo "śmierć" skreślono długopisem i zastąpiono "stłuczeniem".
    Dziś Agnieszka chodzi do gdyńskiego gimnazjum. Zapisała się do sekcji lekkoatletycznej. Pisze wiersze. Jeden z nich, zatytułowany "Ból" zaczyna się od słów:
    REKLAMA

    W moim świecie czarnym
    W ciemnościach odległych
    W moim życiu marnym
    W moich marzeniach ległych
    Nie ma już nic
    Pustka jedynie
    Znowu nic (...)

    • 0 0

  • Roślinka pisze wiersze. Przebudzenie II

    Przebudzenie

    Pierwszą rzeczą, jaką zrobił Robert Terlecki po otrzymaniu informacji o wypadku córki, był telefon do zaprzyjaźnionego księdza z prośbą o msze w intencji małej.
    A potem pozostało oczekiwanie.
    - Siedzieliśmy przy jej łóżku - wspomina. - Wbrew temu, co mówiła pani doktor, mieliśmy nadzieję. Następnego dnia po rozmowie o zgodzie na transplantację zauważyłem, że u Agnieszki zmienia się wielkość źrenicy. Powiedział o tym lekarzom.
    - Pan to by wiele chciał widzieć - usłyszał.
    Ściągnął na konsultację znanego neurochirurga z Bydgoszczy. Profesor zalecił leki. Odłączono Agnieszkę od respiratora - zaczęła sama oddychać.
    Przewieźli Agnieszkę do bydgoskiej kliniki profesora Jana Talara, najsławniejszego w Polsce specjalisty zajmującego się wybudzaniem ludzi ze śpiączki. Rozpoczęła się intensywna rehabilitacja. Basen, muzyka, ciągłe pobudzanie wszystkich zmysłów.
    Bez przerwy do niej mówili. Szukali choćby najmniejszego grymasu na twarzy, świadczącego, że zrozumiała.
    Kilka tygodni po wypadku rozmawiali przez telefon z Łukaszem, młodszym o dwa lata bratem Agnieszki. Przyłożyli słuchawkę do ucha córki. Łukasz coś opowiadał. I wtedy Agnieszka spytała cicho, cichutko: - I co?
    Czarna dziura zabrała Agnieszce pięć tygodni.
    - Pamiętam pobyt na obozie, ale bez dnia, w którym doszło do wypadku - mówi szczupła, ciemnowłosa trzynastolatka. - Potem obudziłam się w wózku. Nie wiedziałam, gdzie jestem.

    • 0 0

  • Roślinka pisze wiersze. Przebudzenie III

    Niepokój

    Terleccy powrócili po kilku miesiącach do szpitala w Pile. Jechali dziesiątki kilometrów z niesprawną jeszcze Agnieszką.
    - W podzięce za uratowanie córki kupiliśmy dla oddziału intensywnej terapii za ponad 5 tys. złotych strzykawkę infuzyjną - wspomina ojciec. - Chcieliśmy też spojrzeć w oczy pani ordynator, ale ona nie dotarła na spotkanie...
    Robert Terlecki rok później trafił na informację, dotyczącą pilskiego szpitala.
    - Wcześniej miałem tylko żal za to, co powiedziano o Agnieszce. Kiedy jednak przeczytałem, że szpital w Pile to wiodąca placówka pod względem ilości organów, pobranych do przeszczepów, poczułem niepokój.
    Od tej pory Robert zadaje pytania. Pojawił się w programie Jana Pospieszalskiego "Warto rozmawiać", udziela wywiadów do gazet. Pyta lekarzy, duchownych i decydentów, czy zbyt pochopnie nie mówi się o śmierci mózgowej i zbyt szybko nie kwalifikuje się pacjentów do transplantacji.
    - Gotów jestem oddać swoje organy drugiemu człowiekowi, ale muszę mieć pewność, że nie zostanę pochopnie zakwalifikowany jako dawca - twierdzi. - A system, jaki obowiązuje w Polsce sprawia, że tej pewności nie mam. Nie wiem, dlaczego podaje się martwym dawcom przed pobraniem narządów środki znieczulające. Chciałbym wiedzieć, czy nie jest tak, że z organów pobranych przez dr. X nie korzysta w 80 procentach klinika dr Y. Interesuje mnie na jakich zasadach działała ogłaszająca się w Internecie pod adresem "przeszczep.onet.pl" tajemnicza fundacja.
    Tym ogłoszeniem zajęła się policja z Zielonej Góry. Na stronie internetowej można było przeczytać: "Nasza fundacja pomaga nawiązać kontakt między dawcą a biorcą narządów takich, jak miedzy innymi nerki. Korzystając z licznych kontaktów szukamy biorców i dawców na całym świecie. Nawiązujemy liczne kontakty z organizacjami na całym świecie zajmującymi się przeszczepami organów."
    W Polsce handel organami jest zabroniony, a narządy do transplantacji można pobrać tylko od osób zmarłych lub spokrewnionych dawców. Inaczej jest już w np. Izraelu i Egipcie.
    Po nagłośnieniu sprawy przez media strona internetowa znikła.

    • 0 0

  • Roślinka pisze wiersze. Przebudzenie IV

    Przerwany sen

    Robert Terlecki dzwoni do profesora Jana Talara. Mówi, że znów dziennikarze zajmą się problemem i prosi o numer telefonu do współpracującego z profesorem dominikanina, ojca Jacka.
    - Mogę porozmawiać z profesorem? - pytam.
    - Nie - słyszę. - Pan profesor nie udziela wywiadów.
    Człowiek, który zbudził Agnieszkę i o którym jej rodzice mówią "cudotwórca" ma kłopoty. Musiał zostawić stworzoną przez siebie Klinikę Rehabilitacji przy Collegium Medicum Uniwersytetu Mikołaja Kopernika. W sierpniu br. roku policjanci z wydziału antykorupcyjnego zarzucili profesorowi wzięcie 25 tys. złotych łapówki i 24 butelek koniaku. Na specjalnie uruchomiony telefon antykorupcyjny dzwonili ludzie, którzy opowiadali o "datkach" za miejsce w klinice. Profesor twierdzi, że jest niewinny.
    - To absurdalne oskarżenie - mówi Robert Terlecki. - Lekarz, który uratował dziesiątki istnień, mieszka w trzypokojowym mieszkaniu w bloku i jeździ starą skodą!
    Część uratowanych trafiła do kliniki dzięki ojcu Agnieszki.
    Zaczęło się od Ireneusza Skibińskiego, policjanta z Kościerzyny.
    - Zaszedł do prowadzonego przeze mnie salonu motocyklowego znajomy policjant - wspomina Terlecki. - Był przygnębiony - wracał z AMG, gdzie leżał nieprzytomny jego kolega po wypadku samochodowym. Lekarze powiedzieli, że za dwa dni odłączają go już od respiratora...
    Zadzwonił do profesora i policjanta pod respiratorem, przewieziono do Bydgoszczy. Odzyskał przytomność, powraca do sprawności. A na ścianie gabinetu Terleckiego wisi oprawione z ramki podziękowanie od NSZZ Policjantów z Kościerzyny za uratowanie życia koledze. Potem był żużlowiec Piotr Winiarz, ranny na zawodach w węgierskim Debreczynie. Dziś jeździ na rowerze. Kiedy w USA wybuchła afera z Terri Schiavo, którą sąd nakazał odłączyć od aparatury podającej jedzenie i picie po 15 latach śpiączki, Terlecki zadzwonił do sekretariatu prezydenta George’a W. Busha. Zaproponował - w imieniu profesora - przewiezienie Amerykanki do polskiej kliniki.
    - Nie wyszło - mówi. - Mężowi zbyt zależało na odszkodowaniu.

    • 0 0

  • Roślinka pisze wiersze. Przebudzenie V

    Dziś wiele mogę

    Przed wakacjami pisałam o Józefie Łatwisie, który spadł z dużej wysokości podczas pracy w gdańskiej stoczni. Dziś ten 47-letni ojciec pięciorga dzieci leży w śpiączce w gdyńskim Hospicjum św. Wawrzyńca. Oddycha sam, ale to wszystko, co może zrobić samodzielnie.
    - Za pośrednictwem pana Terleckiego udało się ściągnąć do Gdyni profesora - mówi Bogusława Łatwis. - Obejrzał męża, powiedział, że gdyby go miał w swojej klinice, to by go w dwa tygodnie obudził. Konieczne są m.in kąpiele w basenie. Tylko skąd ja wezmę basen?
    Profesor nie zabierze pana Józefa do kliniki. Po pierwsze, już nią nie kieruje. Po drugie - dyrekcja szpitala ograniczyła liczbę łóżek dla ofiar śpiączki z 32 do pięciu.
    - Po odejściu profesora z kliniki nie walczy się o ludzi w śpiączce - mówi ojciec Agnieszki. - Chciałbym założyć fundację, która utworzy szpital zajmujący się wybudzaniem ludzi. Szpital, wykorzystujący doświadczenie profesora Talara. Mam nadzieję, że znajdę sprzymierzeńców.
    A Agnieszka kilka dni temu napisała wiersz, który zatytułowała "Dojrzewanie":

    Wczoraj byłam jeszcze dzieckiem
    Które szuka po omacku swojej drogi
    Byłam dzieckiem
    Którego los jest zbyt srogi
    A dziś?
    A dziś znalazłam drogę
    Dziś wiele mogę.

    • 0 0

  • a co z tym dawcą, "młodym mężczyzną o odpowiedniej wadze"? jego do piachu wsadzili czy co, bo nie kumam??

    • 0 0

  • "a co z tym dawcą, "młodym mężczyzną o odpowiedniej wadze"? jego do piachu wsadzili czy co, bo nie kumam??"

    juz w piachu na pewno. nie mogl sie bronic, nie mogl sie zalic w TVNie jak mu ciezko, bo byl nieprzytomny. Szkoda go i jego nieswiadomej niczego rodziny.

    • 0 0

  • Nowy rodzaj smierci

    Czy transplantacja jest zabijaniem ludzi? Nowy rodzaj śmierci
    06.01.2006

    Rozmowa z dominikaninem ojcem Jackiem Norkowskim.

    Jest takie staroświeckie określenie śmierci: "oddać ostatnie tchnienie". Kiedyś sądzono, że człowiek umiera, kiedy przestaje oddychać i zatrzymuje się jego serce. Ale to przekonanie według współczesnej medycyny jest równie staroświeckie, jak ów zwrot.

    -Ale nie jest staroświeckie określenie Alana Shewmona, neurologa z Kalifornii, który mówi, że śmierć następuje nie w momencie ostatniego tchnienia, ale dwadzieścia do trzydziestu minut od momentu ustania krążenia, w warunkach normotermicznych. Jeśli jednak organizm był wychłodzony, lub chory zażywał leki z grupy barbiturianów, lub jeśli jest to małe dziecko, może przeżyć znacznie dłużej po ustaniu krążenia. Normalnie takie właśnie kryterium jest stosowane, kiedy lekarz stwierdza zgon. Dopiero w kontekście transplantacji, o której mamy rozmawiać, nagle zaczyna się postępować w inny sposób. Wówczas stosuje się alternatywną definicję śmierci, która głosi, że śmierć następuje w momencie nieodwracalnego ustania wszystkich czynności mózgu.

    Czy ta alternatywna definicja nie upowszechniła się już jako pewna oczywistość? Czy i sam ojciec, kiedy spotkał się z tą problematyką, nie uznawał tej definicji za prawdziwą?

    -Uznawałem nawet coś więcej; pod wpływem perswazji środowiska, w którym się znalazłem dziesięć lat temu, w Pope John Center w Bostonie, katolickim instytucie bioetycznym, byłem skłonny sądzić, że również osoby w stanie wegetatywnym już nie żyją. Rozważano tam wówczas ten właśnie problem, i bębniono o nim na okrągło w Stanach. Chodziło o to, czy człowiek w stanie wegetatywnym żyje, czy nie i jak długo należy się nim opiekować. Przeważały wówczas opinie, że może być on uznany za zmarłego i ja to przyjmowałem. Chodziło o osoby w rodzaju Terry Shiavo. Dopiero z czasem pojawiły się we mnie wątpliwości. Coś mi się w tym wszystkim nie podobało. Skończyło się jednak na wątpliwościach, bo nie mogłem wówczas znaleźć żadnej literatury na ten temat, mówiącej co innego, niż powszechnie głoszono.

    Czy nowa definicja śmierci nie pojawiła się właśnie jako odpowiedź na przypadki takich ludzi, podtrzymywanych przy życiu dzięki aparaturze i postępowi medycznej technologii?

    - Najśmieszniejsze jest to, że nie trzeba wielkiej technologii, żeby ludzi w stanie wegetatywnym utrzymywać przy życiu. Wystarczy sonda do podawania pokarmów i zwykłe zabiegi pielęgniarsko-higieniczne gimnastyka itp. Bardzo ważne są próby nawiązania kontaktu z daną osobą. Po prostu trzeba ją traktować jako osobę żyjącą, a nie zmarłą. To bardzo pracochłonne, ale nie wymaga żadnej wielkiej techniki, tylko trudu. Na pewno te przypadki odegrały swoją rolę, ale definicja śmierci mózgowej pojawiła się jakby obok tego. Wspomniany Alan Shewmon pisze, że kiedyś próbował ustalić, skąd się ona właściwie wzięła. W medycynie na ogół nowe teorie poprzedzone są jakimś odkryciem. Shewmon twierdzi, że nic takiego nie pojawiło się przed wprowadzeniem definicji śmierci mózgowej. Stanowisko, że kryteria mózgowe mogą być podstawą do orzekania śmierci człowieka, pojawiło się w 1968 roku. Wprowadziła je Komisja Harvardzka. W jej dokumentach z tego czasu mówi się wprost o tym, że tacy chorzy mogą być dawcami organów. I to wyjaśnia motyw. Nie żadne nowe odkrycie medyczne, bo nic takiego się nie zdarzyło. Po prostu rok wcześniej profesor Barnard dokonał pierwszego przeszczepu serca. Pojawiło się więc pytanie, jak to usprawiedliwić od strony moralnej.

    A co jest w tym niemoralnego?

    - Nie tylko wspomniany Shewmon twierdzi, że ludzie w stanie śmierci mózgowej po prostu żyją. Tak twierdzi również np. Evans, brytyjski anestezjolog, i wielu innych. Evans prowadził wieloletnią kampanię, w wyniku której od 1995 roku nie używa się w Wielkiej Brytanii pojęcia śmierci mózgowej, bo nie dało się go obronić na podstawie medycznej wiedzy. Co nie zmienia faktu, że utrzymano te same kryteria, określające zasady pobierania narządów do przeszczepów. Jedynie nie mówi się w nich o śmierci mózgowej, tylko o śmierci "w kontekście przeszczepu". Czyli jest to jakby nowy rodzaj śmierci. Jeżeli człowiek po prostu umiera, to dla określenia jego śmierci stosujemy jedne kryteria, a jak umiera ktoś, kto może być dawcą, stosujemy kryteria inne.

    Tak jest podobno w Japonii, gdzie definicja śmierci mózgowej danego człowieka zależy od tego, czy w swoich dokumentach ma on wpisaną zgodę na pobranie narządów. Jeśli tak – uznaje się go za zmarłego.

    - Dokładniej: kryterium śmierci mózgowej nie można się posłużyć, dopóki bije jeszcze serce, w stosunku do człowieka, który nie zgadza się na bycie dawcą organów.

    A jeśli ma odpowiedni wpis...

    - To można orzec śmierć mózgową. W sensie prawnym kończy to jego życie. Czyli życie i śmierć stają się przedmiotem umowy społecznej, a nie faktem medycznym.

    Ale czy proponowana przez ojca definicja śmierci również nie jest umowna? Czemu właśnie ustanie krążenia ma być jej momentem?

    - Śmierć następuje w 20 do 30 minut potem. Dlaczego tak jest? Bo taka jest fizjologia człowieka. Wtedy definitywnie następują nieodwracalne zmiany w mózgu i innych ważnych dla życia narządach, rozpad organizmu jako funkcjonalnej całości.

    Ruchy jelit jednak trwają. A paznokcie mogą rosnąć nawet przez dwa tygodnie....

    - Komórki ludzkie można hodować nawet całe wieki. I co z tego? Ja nie mówię o funkcjonowaniu poszczególnych grup komórek czy nawet narządów, tylko o funkcjonowaniu organizmu jako całości. Empirycznie śmierci co do sekundy nie stwierdzimy nigdy, tego się zrobić nie da. To ograniczenie naszych nauk empirycznych i trzeba się z tym pogodzić. Ale jak mówi Sherman, 20-30 minut to górna granica (z zastrzeżeniami podanymi powyżej), poza którą zniszczenie całego układu nerwowego jest tak wielkie, że nie ma mowy o tym, aby organizm wrócił do życia.

    Zniszczenia mózgu w stanie śmierci mózgowej nie są na tyle wielkie, by te żywe zwłoki na stole operacyjnym...

    - Nie reagowały, tak. Norm Barber, australijski specjalista w dziedzinie badań nad transplantacją, kolejne wielkie nazwisko związane z tą problematyką, mówi nawet, że czasem chory usiłuje nawet chwycić skalpel chirurga. Ten niby nieżyjący. W każdym razie, bez podania środków zwiotczających chirurg zwykle nie może wykonać zabiegu pobrania serca do przeszczepu wskutek gwałtownych ruchów ciała dawcy.

    Można nawet usłyszeć opowieści, że operowani potrafią podnieść się czy usiąść. Ale chirurdzy zaprzeczają, mówią, że to się nie zdarza.

    - Zdarza się. Nie, nie, oni nie negują, że to się zdarza. Mówią o tak zwanym objawie Łazarza, próbach siadania, wstawania nawet. Tylko że komentują to tak, iż to jedynie odruchy rdzenia kręgowego, które nic nie znaczą.

    Przepraszam za drastyczność tego zestawienia. Ale kura z odciętą głową też biega po podwórzu.

    - Ale my nie mówimy o człowieku, który ma odciętą głowę! Ma on uszckodzony mózg, ale podwzgórze czy inne części mózgu na ogół, w jakimś stopniu, działają. Mówimy o człowieku, którego rdzeń przedłużony, czyli część mózgowia, również wykonuje pewne funkcje. Zapomina się, że jednym z kryteriów, jakie musi spełniać dawca, jest - obok śpiączki czy oddychania wspomaganego za pomocą respiratora - także to, by w człowieku była utrzymana dobra cyrkulacja krwi.
    Dlaczego?

    Domyślam się, żeby jego narządy były w dobrym stanie.

    - Tak, ale dobra cyrkulacja krwi możliwa jest tylko wówczas, gdy działa ośrodek naczynio-ruchowy w rdzeniu przedłużonym. Mówi się więc o śmierci pnia mózgu, jako o warunku orzekania śmierci mózgowej, a jednocześnie wymaga, by pewien ośrodek w pniu mózgu dobrze działał. To kompletna sprzeczność!

    A te wymagane przez przepisy testy sprawdzające nie wystarczają ojcu? Świecenie w oczy, dotykanie gałek ocznych, wstrzykiwanie zimnego płynu do ucha, po to by stwierdzić brak reakcji.

    - To testy pobieżne, które sprawdzają tylko reakcje na różne bodźce i funkcjonowanie nerwów czaszkowych. Sprawdza się w ten sposób odruchy pnia mózgu. Lekarze zachowują się jak ktoś, kto wypełnia schemat, nie analizując sytuacji, bo takie są przepisy.

    Poza tymi wątpliwościami natury medycznej czy diagnostycznej wątpliwości ojca idą, jak rozumiem, dalej: czy człowiek nie pozostaje przy życiu tak długo, jak długo żyje jego ciało? Czy można to rozdzielać?

    - Milcząco zakłada się, że śmierć osoby ludzkiej może nastąpić szybciej niż śmierć ciała człowieka. Człowiek niby już nie istnieje, choć jego ciało nadal funkcjonuje. Tak rozumuje część lekarzy. Bo widzą przecież, że to ciało funkcjonuje. Niekiedy człowieka w stanie śmierci mózgowej można nawet bardzo długo utrzymać przy życiu. Niemal równie długo jak w stanie wegetatywnym, o którym wiemy już, że nie jest równoznaczny ze śmiercią człowieka, ponieważ zbyt wiele osób wybudziło się z niego. Nawet opowiadają potem, co działo się z nimi w tym czasie. Na przykład taki Massimilano Tresoldi, który wybudził się po jedenastu latach. Pamiętał, kto się nim opiekował, wiedział, kto przy nim był. Wiedział, że przez cały czas chciał się obudzić, ale nie mógł. Kiedy ukazał się z nim wywiad w "Avvenirre", oczywiście spowodował szok w środowisku neurologów, a przynajmniej tych spośród nich, którzy przyzwyczaili się już do tego, że taki człowiek to "warzywo".
    Podam jeszcze przykład eksperymentu przeprowadzonego przez profesora Hasslera. Człowiekowi, u którego orzeczono śmierć pnia mózgu, wprowadził on elektrody do wyższych partii mózgu, drażniąc je. Kiedy przeprowadzał podobne doświadczenia na zwierzętach, widać było, że odzyskiwały one świadomość. U tego człowieka było to na tyle wyraźne, że rozpoznał swoich bliskich, stojących obok niego, wzruszył się wyraźnie, nawet rozpłakał. Potem eksperyment przerwano i człowiek ów zmarł, bo był w bardzo ciężkim stanie. Ale w tym momencie, w którym na podstawie kryteriów mózgowych orzeczono już jego śmierć, jeszcze żył! Niezależnie od tego, czy człowiek taki żyje krótko, czy długo, nie jest czymś moralnie dobrym pobierać od niego bijące serce, ponieważ jest to równoznaczne z zabójstwem żyjącego człowieka.

    Czy pod spodem całego tego problemu nie chodzi o coś innego niż definicja śmierci? Czy istotą sprawy nie jest aby to, że po jednej stronie mamy kogoś, kto najpewniej umrze albo w stanie śpiączki pozostanie nie wiadomo jak długo, zajmując respirator lepiej rokującemu człowiekowi, a po drugiej jest sprawny człowiek, któremu czyjeś serce może przedłużyć życie?

    - Uważam, że rzeczywiście w taki sposób myśli wielu lekarzy. Utylitarnie czy też proporcjonalistycznie, kierując się własnym przekonaniem, co jest większym dobrem. Co prawda ten człowiek dawca jeszcze żyje, o tym właściwie wiemy, ale sprawiamy jakieś dobro, bo przeszczepiamy narządy, które ratują życie innych ludzi. I to ma być wystarczającym usprawiedliwieniem.
    W naszej cywilizacji do tej pory nie godzono się na to, aby zredukować człowieka do bycia wyłącznie środkiem do celu - nawet tak szlachetnego, jakim jest ratowanie życia innego człowieka. Kant tego zabraniał, głosząc, że nie można używać człowieka wyłącznie jako środka do jakiegoś celu innego niż on sam i jego dobro. Oczywiście wypływa to też z etyki chrześcijańskiej.

    Dzisiaj jednak etyka nie nadąża za postępem wiedzy medycznej i coraz bardziej rozdziela się to, co człowiek może zrobić, i to, co mu zrobić wolno.

    - To prawda. Będziemy mieli jeszcze większe problemy z biotechnologią, gdy okaże się już możliwe modyfikowanie genomu człowieka. Technika przed tym się nie powstrzyma. Bo dla wielu to, co możliwe, jest dopuszczalne. Jeśli jest możliwe, jest dobre. Bezgranicznie wierzy się technice.

    Gdyby w Polsce była dopuszczona ewentualność stania się dawcą zależnie od tego, co dana osoba ma wpisane w dowodzie, wpisałby ojciec do swego dowodu "tak"?

    - Nie, nie wpisałbym, jeśli mówimy o pobraniu narządów od człowieka z bijącym sercem. W tej wersji nie wpisałbym na pewno. Mógłbym się zastanowić nad zgodą na pobranie narządów już po rzeczywistej śmierci, choć i tu mam duże wątpliwości. Pamiętajmy jednak, że nerki, rogówkę, skórę, chrząstki, kości i wiele innych narządów można pobrać już po rzeczywistej śmierci. Nie jest więc prawdą, że podważenie definicji śmierci mózgowej godzi w całą transplantologię. Godzi w przeszczepy serca na przykład czy na przykład wątroby.

    Jeśli wierzyć ojcu, o tej gałęzi transplantologii można myśleć jako o rodzaju horroru.

    - Bo to jest horror. Według mnie tych ludzi po prostu się zabija. Wjeżdża człowiek żyjący, a wyjeżdżają szczątki ludzkie. I trudno wmówić sobie, że prawda jest inna. 27 proc. lekarzy, którzy uczestniczą w tych zabiegach, uważa, że dobijają żyjącego jeszcze człowieka. A reszta, wydaje mi się, wmawia sobie, że tak nie jest.

    A jeśliby ojciec stanął przed człowiekiem żyjącym z przeszczepionym sercem?

    - To co?

    Co by mu ojciec powiedział?

    - (po chwili) W ogóle nie rozpoczynałbym z nim dyskusji. Podjąłbym ją jedynie wówczas, gdyby to on chciał mi coś powiedzieć. Wtedy najpierw bym go wysłuchał. A gdyby zapytał mnie, czy dawca mógłby żyć, powiedziałbym mu to, co uważam za prawdę. Ale nie ja bym zaczął rozmowę. Taki człowiek moralnie za to nie odpowiada, tyle bym mu jeszcze powiedział. Winę ponosi się wówczas, gdy coś się na dany temat wie, a chorzy prawie nic nie wiedzą. Podobnie jak ogół ludzi w Polsce.

    • 0 0

  • do 6 feet under

    wypisujesz takie głupoty, że aż szkoda czasu na czytanie tego!tak mysli tylko człowiek z pogranicza średniowiecza!Zabierz ze sobą swoje narządy, bo wg ciebie ,lepiej niech je robaczki zjedzą ,niż miałyby komuś życie uratować!
    Jeśli nie znasz się na procedurze orzekania śmierci pnia mózgu i nie wiesz jak wygląda trudna rozmowa lekarzy z rodziną dawcy,to zamilcz i nie siej zamętu!

    • 0 0

  • do: wiem,co mówię

    Przeczytaj ośle patentowany historie dziewczynki, która spadła z konia i orzeczono jej śmierć pnia mózgu. Artykuł kilka akapitów wyżej.
    Mam nadzieje, że jesteś bezpłodny, a twoi rodzice maja jeszcze inna rodzinę.

    • 0 0

alert Portal trojmiasto.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść opinii.

Wydarzenia

Krąg pieśni i mantr - muzyczna podróż z Anną Walter i Bogdanem Kulik

70 zł
muzyka dawna, spotkanie

Dni Świadomości Czerniaka

badania

Czuły warsztat miednicy i bioder

210 zł
warsztaty

Najczęściej czytane