• Kino
  • Mapa
  • Ogłoszenia
  • Forum
  • Komunikacja
  • Raport

Z życia wzięte: Dziecko w szpitalu

Kyliks - czytelniczka Portalu trojmiasto.pl
10 grudnia 2003 (artykuł sprzed 20 lat) 
Z listu od czytelniczki Portalu trojmiasto.pl

W naszym mieście trzeba wykazać się nie lada zdrowiem i "końską" dawką cierpliwości, by umieścić siebie, bądź kogokolwiek innego w szpitalu. Chcę opisać, jak w naszym mieście (może i kraju?) wygląda przyjmowanie dziecka do szpitala.

Mam sąsiadów - jak każdy, gdziekolwiek na świecie. Moi sąsiedzi mieszkają na parterze. Jest tam dziewięcioletnia dziewczynka - powiedzmy, że na imię ma Ania*. Dziewczynka od trzech dni nic nie jadła, nic nie piła, wymiotowała, bardzo bolał ją brzuszek, miała stan podgorączkowy... czyli uzbierało się sporo przesłanek, dla których powinno się z dzieckiem pojechać na dokładniejsze badania. Ponieważ rodzice dziewczynki pracują - na mnie wypadło pojechanie z Anią do szpitala.

Pierwszy etap zmagań - godz. 11:00

Jedziemy do Szpitala Zakaźnego przy ul. Smoluchowskiego w Gdańsku. Wybieramy ten punkt medyczny, gdyż dziecko ma identyczne objawy, jak jej brat, który dwa lata wcześniej trafił na dwa tygodnie właśnie do szpitala zakaźnego po ww. objawach. Udajemy się z Anią do rejestracji. Mimo, iż tłumaczę w zrozumiałym dla przeciętnego człowieka języku kobiecie (recepcjonistce, czy rejestratorce), że dziecko jest w poważnym stanie i prawie "przelewa mi się przez ręce" - pani za szybką, wskazując mi jakiś bliżej nie odgadniony punkt, mówi: "Wyjdzie Pani z dzieckiem tym wejściem, którym Pani weszła, pójdzie Pani do końca tego budynku, tam, gdzie są miejsca na wjazd karetek, postuka Pani do kabinek - na pewno w którejś otworzą i Panią przyjmą." Dodam, że te "kabinki" są odległe jakieś 400 m od punktu, w którym właśnie "szczęśliwie" jesteśmy. Nie kłócąc się - bo w końcu kto wygra ze służbą zdrowia - posłusznie udajemy się z Anią we wskazane miejsce. Na szczęście w tym samym czasie podjeżdża pod jedną z kabinek karetka, więc udaje nam się jakoś dostać do jednego z pokojów obserwacyjno - badawczych, które wyglądają jak niedoinwestowane gabineciki powiatowe. Czekamy. Przychodzi Pani Doktor, uznaje - jak zresztą sugerowałam już wcześniej kobiecie za szybką - że stan dziecka jest poważny, każe pielęgniarce zapodać Ani kroplówkę, wzywa karetkę do przewozu chorych (to taka bez lekarza, tylko z kierowcą i sanitariuszem) i tyle ją widzimy (znaczy: Panią Doktor). A... nim znikła, jeszcze zdążyła mnie opierniczyć, że nie mam od rodziców stałego upoważnienia na opiekę nad dzieckiem i groziła prokuratorem - tak, jakbym chciała dziecku krzywdę co najmniej zrobić, że do szpitala ją przywiozłam.

Następny etap - godz. 12:15

Jedziemy karetką do szpitala wojewódzkiego, jako, że Pani Doktor doszła do wniosku, że to raczej przypadłość chirurgiczna (czyli wyrostek), niźli zakaźna (czyli wirus żołądkowy grypy) i nie przynależy nam miejsce w szpitalu zakaźnym. Karetka, jak karetka: dwa miejsca z przodu, jedno z tyłu i łóżko. Z przodu siedzi kierowca i pani, na mój gust towarzyszka życiowa kierowcy - gdyż wspólnie omawiają przez całą drogę zrobione przez panią zakupy (pani biadoli, że w aucie ciepło i jej się masło roztopi...). Na łóżku, które wg mnie przysługuje osobie przewożonej, czyli choremu, usadawia się sanitariusz. Nam z Anią przypadł fotel obok tego łóżka samochodowego - na dodatek Ania wciąż ma wkłutą kroplówkę, którą zmuszona jestem trzymać pod sufitem auta - z braku jakiegokolwiek zawieszenia ku temu stworzonego. Warunki iście spartańskie. Dojeżdżamy w końcu do Szpitala im. M. Kopernika, nawet udaje nam się zainteresować naszymi osobami Pana Doktora - tym razem chirurga (poprzednia Pani Doktor była pediatrą). Po wstępnym badaniu okazuje się, że potrzebne są wyniki dodatkowych badań: krew, mocz, USG. Robimy więc badania i oczekujemy w pokoju obserwacyjnym, w którym pościel wymieniają chyba raz na tydzień (przy dobrych rokowaniach). W tzw. międzyczasie (wiem, że nie ma takiego określenia czasu, ale tutaj jest jak najbardziej wskazane) dojeżdża do nas mama Ani. Czekamy: godzinę, dwie... Dziecko nam się coraz bardziej skręca na łóżku. Jest 15:00 i w końcu są wyniki i decyzja kolejnej Pani Doktor: dziecko zostaje w szpitalu na obserwację. Niby wszystko OK - dziecko zostało przyjęte do szpitala...

Kolejny etap - godz. 15:15

Lokujemy dziewczynkę w jednej z sal na oddziale chirurgii dziecięcej. Następna kroplówka. Nie mamy pidżamki - dopiero chcemy po nią do domu pojechać. Pielęgniarka każe dziecku w ubraniu położyć się na łóżku - wcześniej mnie i matkę dziecka informuje, że nie możemy naszych płaszczy kłaść na łóżku, gdyż jest na nim czysta pościel. Gdzie tu sens i logika? Dziecku nie dają zamiennej pidżamki i każą w ubrankach przepoconych (w sali obserwacyjnej było bardzo gorąco) leżeć na łóżku, a nasze płaszcze niby nie mogły..? Chcemy jechać po rzeczy dla Ani, no i... nie możemy - trzeba czekać na anestezjologa, który musi przeprowadzić wywiad i dopiero wtedy możemy - po podpisaniu miliona papierków i zgód na ewentualną operację - opuścić to "fantastyczne" miejsce. Wychodzimy stamtąd o 16:40.

Dziecko, a szpital...

Ok. 18:00 wracamy do szpitala, wioząc rzeczy, które mogą się przydać Ani. Przebieramy przepocone do granic możliwości dziecko w czystą pidżamkę (nawet dwa uchylone okna nie "ugasiły" super wysokiej temperatury, którą można było odczuć w sali). Przychodzi pielęgniarka i każe naszej dziewczynce - którą nadal bardzo boli brzuszek, i która jest wciąż podpięta do kroplówki - wstać. Sprawdza, jaki Ania ma wzrost, bo właśnie na oddział trafiła wyższa (starsza) dziewczynka, dla której nie ma odpowiedniego łóżka, więc pielęgniarki - ganiając po salach - wyszukują jak najmniejsze (najniższe) dziecko, które będzie "pasowało" do dziecięcego łóżeczka. Na szczęście nasza Ania jest zbyt duża i pielęgniarka zostawia ją w spokoju. Istna paranoja... O 22:00 opuszczamy szpital i wracamy do domu. Dziecko pozostawiłyśmy w dżungli zwanej "Szpitalem Wojewódzkim". Targają nami sprzeczne odczucia: z jednej strony człowiek jest niby zadowolony, że dziecko jest pod fachową ("fachową"?) opieką medyczną, a z drugiej strony zdajemy sobie sprawę z niskiego poziomu naszych służb medycznych i niewyszukanego standardu obiektów medycznych. Oby jutro było lepiej...

* imię dziewczynki zostało celowo zmienione
Kyliks - czytelniczka Portalu trojmiasto.pl

Co Cię gryzie - artykuł czytelnika to rubryka redagowana przez czytelników, zawierająca ich spostrzeżenia na temat otaczającej nas trójmiejskiej rzeczywistości. Wbrew nazwie nie wszystkie refleksje mają charakter narzekania. Jeśli coś cię gryzie opisz to i zobacz co inni myślą o sprawie. A my z radością nagrodzimy najciekawsze teksty biletami do kina lub na inne imprezy odbywające się w Trójmieście.

Opinie (115) 1 zablokowana

  • jak jest w naszej służbie zdrowia, to każdy wie :/
    mogłabym wymienić kilka przykładów niekompetencji lekarzy, z jakimi ja się spotkałam, ale właściwie... szkoda gadać!

    • 0 0

  • sensowne droga kasiu jest sprowadzanie do miasta inwestorów nie robiących z ludzi kalek
    co do aquaparku to od samego początku "dziwna" powolność odpowiednich onstytucji nakazuje zadac pytanie
    czy rywin przyszedł do michnika czy na odwrót
    co do żony, to pilnuj swojego starego, ale jakbym ja nim był, tobym się wolał własną pięścią zabić:)

    • 0 0

  • Grisza

    Zgadzam sie z Twoja opinia ; zaorac i posadzic od nowa, moze nie brzmi to elegancko ale prawdziwie i dosadnie. Ktos napisał ,że lekarze zachowuja sie jak książeta i zgadzam się z tym zdaniem, traktuja człowieka jak chama i intruza szczegolnie Panie lekarki czego doświadczylismy z moim synem na pogotowiu w szpitalu wojewódzkim.Akurat pani chirurg konczyła swoja zmianę miała zły humor. Zakonczyło sie awanturą , zagroziłam złożeniem skargi i niegodnym traktowaniem pacjenta. Zawsze leczymy sie prywatnie ale państwowe pogotowia i szpitale to koszmar.Powiedzcie mi kto tu kurde jest dla kogo?

    • 0 0

  • heheh Gallux

    ale riposta

    • 0 0

  • w dupach im sie przewraca konowałom, fakt na zachodzie lekarz zarabia sporo a u nas nie ale niech z siebie frustrata nie robi skoro wybrał zawód polegjacy na niesieniu pomocy cierpiącym.
    Nawet nie maja wstydy szczególnie neurolodzy barc pieniadze od rodzin chorych na guzy muzgu wiedząc ,że tak naprawde taki człowiek dlugoo nie pozyje, cholerne hieny.
    Tyle w tej sprawie.

    • 0 0

  • niegrzeczna
    nieelegancka
    nieładna
    niedżentelmeńska
    niegodna

    to o ripoście

    • 0 0

  • niedżentelmeńska jeszcze było
    ale się zmyło

    • 0 0

  • do Galluxa

    No i po raz kolejny Galluxowi wyszła słoma z butów. Troszke kultury, chamie. Na normalną opinię zostałam zrąbana i mój narzeczony również. Teraz to rzeczywiscie uznaję że dyskusja z kimś takim jak Gallux nie ma najmniejszego sensu, bo aż tak nisko zniżać sie nie zamierzam. Ktoś kto posiada inne zdanie niż Gallux, po prostu jest przez niego obrażany. BRAWO GALLUX :-)

    • 0 0

  • Gallux

    Wczoraj sama niestety trafiłam na Smoluchowskiego - z podejrzeniem zakaźnego wirusa jakiejś tam odmiany grypy, czy jeszcze czegoś. Te - wspaniałe Twoim zdaniem śluzy - to obskurne izby, w których jest zimno, na dodatek nie ma stałej opieki medycznej i człowiek- po ewentualnym wpuszczeniu do takowej - zostaje pozostawiony sam sobie. Ja czekałam 20 minut na przyjście lekarza, następne 40 minut na pobranie i wyniki krwi. Warunki tam panujące znam zatem z autopsji. Wiem, że jest to szpital zakaźny, ale... bez przesady. Chyba nie bardzo zdajesz sobie sprawę z tego, jaka jest procedura, gdy naprawdę przyjmowane są osoby z bardzo zakaźnymi chorobami? A na Smoluchowskiego, gdzie do takiej izdebki wchodzi jedna osoba po drugiej, gdzie nie ma natychmiastowego odkażania po jednym, przebadanym osobniku, naprawdę bardzo łatwo - mimo istnienia wielu, jak to piszesz "śluz" - bardzo łatwo jest załapać wirusy wniesione przez poprzedników. No chyba, że potraktuje się niską temperaturę, która w tych pokoikach przyjęć panuje, jako swoistego rodzaju broń na wirusy - ponoć im zimniej, tym mniej sie bakcyle rozwijają...

    • 0 0

  • Do Lenki

    Rodzice Ani byli z nią u pediatry, nawet dwukrotnie. Za każdym razem słyszeli: panuje grypa żołądkowa, dziecku potrzebny antybiotyk. A z dzieckiem było coraz gorzej. Niestety pediatra nie pomyślał o tym, że oprócz typowo sezonowych przypadłości, istnieją jeszcze takie schorzenia, jak wyrostek robaczkowy, czy inne - niezwiązane tematycznie z wirusem grypy... To smutne, że lekarze czasami jednokierunkowo oceniają wszystkich chorych... Sama tego doświadczyłam wczoraj...

    • 0 0

alert Portal trojmiasto.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść opinii.

Najczęściej czytane